|
|
|
Za
zgodą Wydawnictwa SuperNOWA
prezentujemy wybrane fragmenty z książki Artura Baniewicza
- "Smoczy pazur", czyli magicznych
i bohaterskich, wesołych i strasznych przypadków Debrena z
Dumayki, czarokrążcy, w księgach czterech opisanych.
Poniższe fragmenty
pochodzą z tytułowego opowiadania; "Smoczy pazur"
oraz czwartego w kolejności; "Której oczu nie zapomnieć".
Rycerz KIPANCHO, zabójczo logiczny zabójca wiatraków, ZIEJACZ,
prowincjonalny smok mocno zamieszeszany w geopolitykę, niewidzialny
perwers mordujący w zamtuzie 'RÓŻOWY KRÓLIK' - to tylko niektórzy
spośród przeciwników, z jakimi zmierzyć się musi Debren z
Dumayki, wędrowny mistrz magii, czarodziej z tytułem uniwersyteckim
i wiecznie pustą sakiewką. Apolityczny fachowiec, raz po raz
wplątywany w intrygi tajnych służb, rewolucjonistów i ambitnych
pretendentów do już obsadzonych tronów. Pacyfista, wbrew sobie
nieustannie zamieszany w krwawe walki na miecze i czary, kusze
i splunięcia smoczym ogniem. |
|
Smoczy
pazur |
(...)
- Tu masz cel - dziabnął
palcem mapę Vensuelli.
- Cycek tej syreny?
- zdziwił się magun. - Imponujące faktycznie. Mieli fantazję ci
dawni kartografowie, oj mieli... U ludzkiej baby trudno o takie
wdzięki, a cóż dopiero u panny wodnej, która ssakiem nie będąc...
- Debren, bo się zaczerwienię
- ostrzegła zmysłowym głosem Lelicja Zelgan. Przeciągnęła się przy
tym jak rozbudzona kotka, napinając kaftanik i dowodząc, że ma pod
nim znacznie więcej niż prawdziwa syrena z krwi i ości, choć nie
aż tyle, co ta mapę zdobiąca.
- Oślepłeś mistrzu,
czy co? Patrz gdzie pokazuję! Tu, na wyspę. Mała jest, ale chyba
widać, nie? O tu, na wschód od Archipelagu Drackiego.
- Mały Czyrak? - odczytał
z mapy Debren. - A cóż to za nazwa? Tfu, i to w Marimalu, z elegancji
słynącym...
- To nie Marimal -
stwierdził Venderk opp Gremk.
- Nie? Myślałem, że
Archipelag i obie Brechty, południowy i północny półwysep, księstwo
Dracji tworzą. A ta lennem Marimalu jest, do Eileff daninę posyła.
- Status księstwa Dracji dyskusyjny jest, ale nie w tym rzecz. Rzecz
w tym, że wyspa Mały Czyrak, wbrew pozorom, nie przynależy do Archipelagu,
a tym samym nie jest własnością księżnej Pompadryny Cnotliwej.
- Ach tak? Więc to
już Anvash?
- Nie, panie Debren.
To nie Anvash. Uprzedzając następne pytania wyjaśniam, że także
nie depholska kolonia ani owoc mocarstwowych zapędów nieboszczyka
Bulby. Chyba nie wyobrażacie sobie, by jakikolwiek kraj mógł tu,
w Gardzieli, pod samym nosem Anvashu i Marimalu wbić w ziemię swą
chorągiew i choć kawałek mielizny utrzymać? Nie, w ludzkiej mocy
to nie jest.
- Aha - domyślił się
Debren. - Już wiem. To klasztor. Kościół rękę na wyspie położył.
Pewnie bezpośrednio Zula, skoro królom nie podlega...
- Nie rękę, mistrzu.
Pazur. Smok ową wyspą rządzi.
- Smok nie smok, kij
mu w bok - błysnął żębami Zbrhl i podrzucił długa na osiem, a gruba
na ćwierć stopy belkę, zakończoną paskudnym zmechanizowanym grotem.
- Nie frasuj się, Debren, i bez twoich czarów pokrakę położymy. Technika
niewyobrażalnie naprzód poszła od czasów, gdy Helwim Zdobywca, ku
Anvashowi płynąc, zachaczył o te wyspy i w ramach manewrów bestję
ubić próbował. Kusz jeszcze nawet tu, na Północy, nie znali; ponoć
tatanami chcieli Ziejacza ubić. -
Ziejacza? - Tak się
smok nazywa. Nie wiadomo, czy on sam, czy cały gatunek. Vensuelli
mówi, że zdania fachowców podzielone są. - Rotmistrz ułożył wielki
bełt w korytku katapulty, poklepał jak ulubionego psa. - Ech, istne
cudo, aż się człowiekowi oczy świecą. Wehreleńska robota, zmanufaktur
Ruppa. Słyszałeś chyba: "Rrrup - i trup". Najnowsza generacja,
broń rozumna, bracie. Ten bełt, głowica konkretnie, sam się na smoka
naprowadza. Starczy machinę z grubsza nakierować. Wiedzą Wehrelenowie,
jak oręż robić, to im trzeba, psubratom, oddać.
(...) - Nie,
Vensuelli. Nie przez przypadek tego akurat rycerza na dworze księżnej
Pompadry Cnotliwej mi polecono. On, widzisz, choć anonimowy, ze szlachetnego
rodu rycerzy smokobijców się wywodzi. -
Smokobójców - poprawiła Zelgan. -
Wiem co mówię; w moim fachu precyzja słowa więcej niż w waszym waży,
miła pani. Smokobijcy to są, bo jak dotąd każda głowa rodu, potomstwa
napłodziwszy, na Mały Czyrak płynęła i tu, po heroicznej walce, od
smoczego pazura padała. -
Dzięki, Venderk. Na duchu mnie podniosłeś jak cholera.
(...) - Przeczucia?
- parsknął Vensuelli. - Przeczucia to zwykle baby miewają, głównie
jak chłop się do karczmy wybiera. Ty, magun, stary wyjadacz, w takie
głupoty wierzysz? -
Mroczne wizje bab nader często sie sprawdzają, Vens. Nawet jak mąż
do chałupy cały i zdrowy wróci, to często bez portek, a bez grosza
zawsze. Instynkt to nie głupota. To wnioski z dawnych zapomnianych
już przemyśleń, które tkwią gdzieś w podświadomości i niekiedy ratują
nas, gdy myśl za rozwojem wydarzeń nie nadąża. -
Bez urazy, mistrzu, ale Vens to ja jestem dla przyjaciół. A moja myśl,
za twoją nie nadążając... załóżmy, że jest za czym... no więc ona
instynkt uruchamia. Ten zaś mówi: "Nie kombinuj, człeku, zdaj
się na doświadczenia przodków, pali zaostrzonych w ziemię nawtykaj
i śpij spokojnie". Plan obronny mam w najdrobniejszym szczególe
rozpracowany, chociaż, między nami mówiąc, ja w tego ich Ziejacza
nie wierzę. Może wielce wykształcony nie jestem, jeśli dyplomami szkół
mierzyć, ale ta półka z książkami, ta nad tobą, nie do zadawania szyku
służy. Same uczone rozprawy tam stoją, niektóre nawet kupione, bo
prostak nie jestem, wiem, że za wiedzę warto płacić, jak w pryzowym
danego tytułu brakuje. Mam tam Gady, płazy i smoki, mam Sztukę łowiecką
z elementami kłusownictwa tudzież wnykarstwa w drugim obiegu wydaną,
O skutecznym twierdz czynieniu. Tom trzeci. Budowle ziemno-wodne,
nawet Zielone wzgórza Yugonii mam, choć to beletrystyka i nauki polowań
na smoki bym z niej nie zalecał. Znam się trochę, krótko mówiąc. Wiem,
co smok może, a czego nie, i zaręczam ci, że w obronie silniejsi będziemy
nie tylko od staruszka Ziejacza, ale choćby całej jego familii.
- W Lelonii, pod Starchuckiem,
grodem stołecznym, jest duży i ładny cmentarz takich, co podobnie
gadali. Nad wyraz duży, biorąc pod uwagę, jak mało tamtejszy smok
grabarzom pozostawił i jak niewiele miejsca pod trumnę było trzeba.
- Nie rozśmieszaj mnie,
Debren. Dawno się rzecz działa, technika lelońska, jaka jest, każdy
wie, a w dodatku, jak się tłumaczyli tamtejsi kronikarze, nie w braku
wojaków dzielnych leży problem, a w braku pieniędzy i durnocie urzędników.
W Sztuce łowieckiej jest o tym cały rozdział, w chakterze przykładu
negatywnego. A to rotę łuczników na smoka posłano, bełty do kusz zamiast
strzał dając, którymi całkiem strzelać się nie dało, za to smokowi,
szutnikowi znanemu, za pałeczki do bufetu posłużyły; a to w nocnym
ataku chorągiew zacięzna z Lelonii Większej pobłądziła, bo jej mapy
gówniane dali, całkiem innego grodu, i się ze strażą królewską do
świtu cięła; a to jakiś kwatermistrz, ścierwo sprzedajne, fury z prowiantem
do smoczej groty kierował, zamiast do wojsk ją oblegających, z czego
głód w obowize nastał i oblężenie zdjęto... Nie, Debren, śmiać się
z tego można albo zębami zgrzytać, jeśli kto Lelończyk, ale przykład
to żaden. Tu jest światły Wschód, nie dziki Zachód. -
A konkretnie? - Konkretnie
to ufortyfikuje się wąwóz, a za palami chytrze i naukowo ustawionymi,
wilczy dół się po cichu wykopie. Mamy też sidła. Karawelę od brzegu
cofnę, a trap dwoma pniami długimi zastąpię. Podklinuje się, to leżeć
będą jak wmurowane, ajk smok spróbuje na okręt przeleżć, to wystarczy
liny szarpnąć i się gadzinie most pod brzuchem rozejdzie. W wodę bestja
runie i utonie, bo opancerzona i od płynu cięższa. To ostateczność,
bo wolałbym ciało zachować. Zęby, skóra... Kupa złota z takiej bestii
jest, jak się wie, gdzie trofea sprzedać. A jak od palży zaatakuje,
frontalnie, po rycersku, to go z katapulty kropniemy. "Rupp i
trup", cudów nie ma. Są też trutki, bełty specjalne do kusz,
wody święconej do pomp baryłek parę... Smok, jeśli żyje, to już jakby
martwy był. Chyba że z lasu łba nie wychyli. -
Taa... Wziąłeś pod uwagę, że w nocy ciamno będzie? -
Ognie rozpalimy. A ty weź pod uwagę, że smok, co każde dziecko wie,
to stwór zmiennocieplny. Nocą ledwo się rusza. -
No to nie przyjdzie tu. Nie zarobisz na skórze i żębach. -
Nie udawaj kmiotka, Debren. Ja wiem i ty wiesz, że nie o tę wyrośniętą
jaszczurkę idzie gra. Da się dorobić na boku, to dobrze, ale jak odpłynę
stąd, nawet śladu smoczego pazura nie oglądając, to też na swoje wyjdę. |
Której
oczu nie zapomnieć |
(...)
- Pogan też bijałem,
by zasług sobie w niebie narobić. Potem tani w ubijaniu poganie
się skończyli. Ci, co jeszcze na południu Irbii się trzymają, po
twierdzach siedzą; bez wielkich nakładów na oblężenie ani rusz.
A za Międzymorze, czy to do Wezyratu, czy do sułtanatów północnej
Yougonii, nikt dziś pływać nie chce. (...) Więc się na potwory,
czarownice i smoki przerzuciłem. Żeby z wprawy nie wyjść, sławę
podtrzymać, a przez to i pamięć mojej lubej, no i jakoś na życie
zarobić.
- W książce o tobie
nic o smokach i wiedźmach nie pisali.
- Bo i wielkiej kariery
jako ich ubijacz nie zrobiłem. (...) A co do smoków, to ci rzeknę,
że tylko najpodlejsze spośród nich przechery i kombinatory okres
heroiczny przeżyły, kiedy to nikt rycerskiego pasa nie dostawał,
jeśli w polowaniu na gadzine nie uczestniczył i, choćby zbiorowo,
paru zębów, łusek i pazurów nie zdobył. To jak z wojną, Debren.
Z każdej armii, jak żółtodziobów wybiją w pierwszych bitwach, to
jądto zachartowane zostaje, wiara bliznami pokryta, którą niełatwo
zatłuc. Dziś smok albo w puszczy się chowa, albo opancerzony chodzi
jak wierza oblężnicza, albo ogniem strzyka dalej i celniej niż Bbin
Czapa strzałę posyła, albo wreszcie, jak go dopadniesz, pazurem
tablilczki pokazuje wokół jakini ustawione, na których jakieś lokalne
książątko pisze, że bestia prawnie chroniona jest i naskoczyć jej
można. Nie, Debren. Na łowiectwie smoczym kariery dzisiaj zrobić
się nie da, a i doczekanie się wdowieństwa Dulnessy wielce jest
wątpliwe.
(...)
- Papier zachowam
na pamiątkę, a zawartości woreczka nie wysypałem do rowu z bardziej
poważnego powodu. Otóż, w przeciwieństwie do mistrza duszysty, nie
potrafię od jednego rzutu oka i jednego pociągnięcia nosem stwierdzić,
co jest w tej sakiewce. Może tylko magiczny środek, po którego zażyciu
krwiożerczy rębajło zmieni się w pacyfistę i samarytanina, ale może
jakieś cholernie silne paskudztwo do trucia smoków. Kiedyś pod Starohuckiem,
lelońskim grodem stołecznym, szewc jeden, bardziej ambitny niż mądry
czy odważny, smoka tamtejszego, Wawełkę, taką bronią chemiczną chciał
uśmiercić. Srebro na skóry przepił, jak to szewc, więc wydumał sobie,
że ze smoczych buty szyć będzie. Zdobył gdzieś specyfik z opóźnieniem
działający, owcę nim napoił i przy grocie w zaroslach nadrzecznych
się zasadził. Ale smok już był stary, węchu dawnego nie miał, więc
nim się go doczekali, owcę w brzuchu piec zaczęło. Wyrwała się,
pognała pić do Stulwi i tak żłopała, że się utopiła i z wodą popłynęła.
I wystawcie sobie, waćpanowie: rzekę, co z racji wielkości słusznie
królową rzek lelońskich się mieni, na przestrzeni dwustu mil zatruła.
Jeszcze za Lejczomierzem ryby brzuchami do góry pływały albo ogłupiałe
biły łbami w łodzie rybackie i na brzeg wypełzały.
|
2003
r
|
fragmenty
z opowiadań Artura
Baniewicza |
|
|
|