- Nie
możecie tego zrobić! - powiedziałem do grupy osiłków chlejących gorzałkę
w karczmie "Pod Pełnym Kuflem". Była to moja ulubiona gospoda
w Amon-Sun. Cicha, spokojna, przytulna... Czasem jakiś bard umilał
klientom czas muzyką. Jednak zdarzały się też chwile, kiedy musiałem
odstawić kufel, podwinąć rękawy i natłuc co bardziej rozochoconym
rozumu do głowy.
Taka chwila nadeszła
właśnie dziś, kiedy pieczonego kurczaka popijałem rzadkim, a szczególnie
przeze mnie uwielbianym, winem z uldryjskich ananasów. Właśnie kiedy
wychylałem pierwszą szklanicę tego zacnego trunku i dyskutowałem z
Nornbergiem (moim serdecznym przyjacielem i właścicielem "Pod
Pełnym Kuflem") o sposobie wyrobu owego trunku, do karczmy wkroczyła
banda około 20 drabów o wielkości mięśni odwrotnie proporcjonalnej
do wielkości ich mózgów.
- Karczmarzu! Gorzałki,
a chyżo! - zakrzyknął wyrośnięty ponad miarę jegomość będący prawdopodobnie
wodzem tej zbieraniny.
Nornberg szybko podał gościom kilka dzbanów i powrócił do rozmowy
podczas gdy dziewki służebne rozdawały przybyłym kubki. Na ten wieczór
Norn zatrudnił barda, który miał śpiewać gościom. Był to niepozorny
człeczyna o niskim wzroście, imponującym brzuchu i miłym dla ucha
głosie. Bard zasiadł przy piecu stojącym w kącie sali i zaczął śpiewać.
Śpiewał o zielonych polach Ireb-Saraz, o bitwie nad czarną rzeką Mortią,
o niebiańskich królestwach w sferach wyższych.
Po kilku pieśniach i
tyluż balladach mocno już zamroczone gorzałką towarzystwo wojaków
zaczęło dopraszać się o pieśni o smokach. Bard zaczął więc snuć opowieści
o tych potężnych istotach, a pijący zaczęli śpiewać sprośne piosnki,
o tym, jak to wyżynali całe armie orków na Morgusie i zabawiali się
z jeszcze większą liczbą ladacznic po wszystkich sferach. Trunek był
widocznie zbyt mocny, bo po kilku zwrotkach połowa śpiewających zasnęła,
a reszta rozpoczęła ożywioną dysputę. Z niej to dowiedziałem się,
co planują.
Ci głupcy chcieli zabić
smoka. Smoka! Stworzenia te w całej znanej historii Kręgu Sfer zabite
zostały tylko 13 razy i to tylko przez najpotężniejsze armie i zgromadzenia
magów, a ci głupcy chcieli zarąbać jedno z nich przy pomocy zwykłej,
nie umagicznionej broni! Po krótkiej rozmowie okazało się, że są częścią
oddziału mającego udać się do miasta Hat-I-Maru, znajdującego się
w Khatak, sferze piasku. Wynajął ich jakiś król. Nie wiedzieli do
czego potrzebny mu jest martwy smok, ale obiecał sowitą zapłatę, więc
się zaciągnęli. Oddział do którego należeli liczył 500 ludzi.
- To najlepsi wojownicy
w sferach! - wołał pomiędzy łykami gorzałki przywódca najemników.
- Porywacie się najpotężniejszą
istotę w sferach! Jemu podobne bestie niszczyły wielotysięczne armie,
a wy chcecie pokonać ją przy pomocy zbieraniny pijaków i renegatów?!
- Będziemy bezpieczni.
Król ma u siebie maga, który nas ochroni. - ziewnął drab i sięgnął
po dzban.
Dalszej części rozmowy
nie będę tutaj przytaczał. Wystarczy rzec, że skończyła się kilkoma
połamanymi krzesłami i większą ilością połamanych żeber. Zrekompensowałem
Nornowi szkody zawartością mojej sakiewki i udałem się razem z innymi
dyskutantami do sprawcy całego zmieszania ze smokiem, czyli Jego Królewskiej
Mości.
Był to pyszałkowaty młodzieniec,
który nawet nie wkroczył w wiek męski. Nasza rozmowa koncentrowała
się na pomyśle upolowania smoka. Okazało się, że ma on zamiar osobiście
poprowadzić wyprawę. Próbowałem wyjaśnić temu smarkaczowi, że posyła
siebie i wynajętych prze siebie ludzi na pewną śmierć, jednak nie
zwracał na to najmniejszej uwagi. Ciągle utrzymywał, że moc jego nadwornego
maga pomoże w zabiciu smoka.
Przyjrzałem się temu
magowi, ale nie zauważyłem żadnych magicznych znaków, ani widocznych,
ani ukrytych. Ten człowiek nie skończył żadnej szkoły Sztuki. Nie
miał nawet żadnych znaków klanowych. To musiał być jakiś samouk, oszust
albo renegat. Mimo wszystko chciałem towarzyszyć tej bandzie w drodze.
Od kilkuset lat nie widziałem już smoka, a bardzo chciałem odświeżyć
pamięć. Król zgodził się. Wyruszali jutro rano. Miałem więc
czas na przygotowania. Załatwiłem swoje sprawy w mieście i zaopatrzyłem
się w odpowiedni ekwipunek.
Kiedy zjawiłem się w miejscu wymarszu, odział był już przygotowany.
- Witaj! Mam nadzieję,
że jesteś gotowy - powitał mnie król.
Zawsze denerwowały mnie
takie pytania. Nie! Nie byłem gotowy! Szedłem razem z bandą idiotów
nie wiedzących co ich czeka do legowiska smoka z którego mogłem nie
wyjść do końca życia (czyli w takim wypadku - do spotkania smoka)
i miałbym nie być przygotowany!
Głupota ludzka czasami mnie zadziwiała.
- Oczywiście Wasza Królewska
Mość, możemy ruszać - odrzekłem siląc się na uśmiech.
- Doskonale! - zakrzyknął
tamten i zwrócił się do maga - Otwórz portal!
Mag skłonił się z lekka, zbliżył się do muru, ujął w dłoń dziwny matowy
sztylet, który był najwyraźniej kluczem do portalu i zaczął mruczeć
zaklęcie. Robił to tak nieporadnie, że miałem spore wątpliwości, czy
jego wysiłki zakończą się sukcesem. Co chwila zacinał się, jąkał albo
przekręcał słowa.
Król i najemnicy myśleli
zapewne, że zaklęcia należy wypowiadać w taki właśnie sposób, ale
ja jako doświadczony mistrz Sztuki wiedziałem, że samo wymówienie
słów przychodziło temu człowiekowi z trudnością. W końcu jednak udało
mu się otworzyć portal. Odcinek muru przed którym stał lekko się rozjaśnił,
zaiskrzył, a potem oczom zebranym ukazała się świetlista wyrwa w murze
od której biło gorąco.
No tak, jak ktoś się wybiera do sfery piasku to niech się nie spodziewa
śniegu. Król dał sygnał i najemnicy zaczęli przechodzić czwórkami
przez portal. Kiedy nadeszła moja kolej zaciągnąłem kaptur na oczy
i szybko przeszedłem na drugą stronę.
Khatak powitał nas nieprawdopodobnym
upałem i piaskiem. O tak, piasku było to naprawdę dużo. Po wyjściu
z portalu zostaliśmy powitani przez grupę przewodników. Król chciał
widocznie jak najszybciej rozstać się z życiem, bo od razu zarządził
wymarsz. Przed bramą miasta stały olbrzymie czworonożne stwory o stopach
wielkości pokryw do 500-set litrowych beczek na piwo. Nie wiem ile
ich było, ale nasz gromadka mogła się rozsiąść na grzbietach tych
zwierząt bez ścisku, czy niewygody. Do ich gęstego futra były przymocowane
małe drewniane ławki, które w znacznym stopniu podnosiły komfort jazdy.
Po kilkunastu godzinach
jazdy i kilku postojach dotarliśmy do miejsca, gdzie kończył się piasek,
a zaczynała lita skała. Tutaj najemnicy rozdzielili się na trzy grupy,
mające wejść do legowiska smoka, a następnie zaatakować go z różnych
stron i w ten sposób zdobyć przewagę. Przynajmniej tak widział całą
sytuację przywódca wyprawy. Ja jednak byłem bardziej sceptyczny. Wiedziałem,
że jeśli nie zdarzy się cud, to żaden z tych żołnierzy nie wróci do
domu żywy, o ile oczywiście mieli domy, bo po takiej zbieraninie niejednego
można się było spodziewać. Nie podzieliłem się jednak moimi rozważaniami
z innymi. Może niektórzy uznają to za chore, ale uważałem, że sfery
tylko zyskają na śmierci tych wszystkich szumowin, nie wyłączając
króla i jego nadwornego maga.
A skoro mowa o tym gagatku
to zauważyłem, że wykonywał nad wojami jakieś dziwne ruchy rękami,
oczywiście nic nie mające wspólnego ze Sztuką, ale widać było, że
"pobłogosławionym" to nie przeszkadzało. Ja oddaliłem się
na pewną odległość. Nie piszę "na bezpieczną odległość",
bo w przypadku smoka, nawet ucieczka do innej sfery nie daje gwarancji,
że zostawi cię on w spokoju. Najemnicy uformowani w oddziały wyruszyli
w kierunku widocznej nieopodal jamy. "No to teraz będzie rzeź."
pomyślałem i pociągnąłem trochę aromatycznej gorzałki z piersiówki,
którą zawsze nosiłem przy sobie.
Odczekałem już dobre
pół godziny, kiedy ziemia (a właściwie piasek na którym stałem) lekko
zadrżała. Po kilku minutach z wnętrza jamy zaczęli wybiegać najemnicy.
Naliczyłem 50.
- No. - mruknąłem do
siebie. - Dziesięć procent, dobry wynik..
Tymczasem z jamy dał
się słyszeć przeraźliwy ryk. Dźwięk, jaki przewierca mózg na wylot
i nie ma przed nim obrony. W chwilę potem grunt znów się zatrząsł,
a z jamy wyłonił się smok.
Jego ogrom przytłoczył mnie. Mimo, że widziałem już kilka razy smoki,
ten był od nich o wiele potężniejszy. Jego purpurowo-bordowe łuski
pięknie lśniły w południowym świetle. Każda z czterech łap była zwieńczona
4 pazurami długości 2 mężów. Część ogona była schowana we wnętrzu
jamy, ale był co najmniej tak długi jak korpus bestii. Na smoczym
grzebiecie dojrzałem skrzydła, którymi nieznacznie poruszał. Jego
łeb miał kształt klina, którym rozrywał powietrze poszukując wzrokiem
uciekających. Kilka ognistych kul załatwiło sprawę i teraz smok skierował
swą uwagę na mnie. Strzelił we mnie kulą ognia. Szybka kontra w postaci
kuli lodowego powietrza załatwiła sprawę.
Bestia zdziwiła się,
że jeszcze oddycham i całkiem wypełzła z jamy. Odległość, na przebycie
której potrzebowałem 2 minut szybkiego marszu, smok pokonał kilkoma
krokami. Teraz widziałem jego ogon w całości. Nie pomyliłem się co
do jego długości. Smok właśnie zastawiał się, czy zgnieść mnie łapą,
czy jeszcze raz spróbować z ogniem. Nie chciałem podzielić losu moich
towarzyszy podróży, więc postanowiłem zacząć działać.
- Witaj, o Potężny! -
zacząłem.
Bestia popatrzyła na mnie dziwnie i zapytała.
- Skąd znasz mowę starożytnych
śmiertelniku?
- Nie jestem śmiertelnikiem.
- odrzekłem. - Pochodzę z Nummy Draconis.
- No tak. To wszystko
wyjaśnia. Czemu niepokoisz mnie w mym domu razem z tą bandą słabeuszy?
- Próbowałem wyjaśnić
im, iż idą na pewną śmierć, jednak nie posłuchali mnie. Od kilkuset
lat nie widziałem przedstawiciela twej szlachetnej rasy, więc przybyłem
tu, aby odświeżyć pamięć.
- Dobrze. Czuję w tobie
mądrość i moc millenniów. Dziękuję ci za twe próby ukazania tym głupcom
ich szans w walce ze mną. Teraz jednak odejdź. Wyrwali mnie ze snu
w który trwałem od 3 lat i nie wypocząłem jeszcze. Żegnaj Nummijczyku!
- odrzekł smok i udał się do swego leża.
Ja patrzyłem jeszcze
przez kilkanaście minut na pustynię rozpamiętując moje spotkanie ze
smokiem. |